Pássaros


  "Tak to już jest w życiu, że kiedy człowiek bardzo czegoś pragnie i długo na to czeka, to wyobraża sobie, że jak już osiągnie ten cel - cały świat przewróci się do góry nogami. Kiedy w końcu ten moment przychodzi, okazuje się, że nic się nie zmieniło, wszystko jest po staremu, a radość nie jest tak ogromna. W marzeniach finał jest dużo istotniejszy. Dopiero kiedy go osiągamy, okazuje się, że w gruncie rzeczy ważniejsze jest, aby mieć cel niż żeby go osiągnąć."
Leszek Cichy




Ptaki towarzyszyły mi od zawsze, a przynajmniej od momentu gdy w mózgu zachowują się pierwsze ślady pamięci. Tak też pamiętam jak w przedszkolu wszyscy rysowali domki i chmurki, a ja drzewa i ptaszki. Przypominam sobie jak wielki zachwyt rysował się na mojej buzi kiedy wujek pokazał mi małą czajkę na łąkach w dolinie Nidzicy, a miałem wtedy jakieś sześć, może siedem lat.
Później było już ze mną tylko gorzej. Pierwszy ptasi przewodnik, czyli słynne "Ptaki Polski" Sokołowskiego, lornetka z bazaru i notatnik. Każda wolna chwila w terenie. Tak zaczynały całe ornitologiczne pokolenia. Trudni dziś w to uwierzyć, kiedy bez problemu można kupić super ptasie przewodniki, sprzęt ornitologiczny, a na smartfonach ma się wybór aplikacji ułatwiających obserwacje, wskazujących ciekawa ptasio miejsca.


Dawniej wszystko było bardzo odkrywcze, do każdego miejsca trzeba było dotrzeć samemu, podobnie jak odkryć kolejne gatunki. Nikt smsem czy za pomocą portalu społecznościowego nie podawał gdzie siedzi jakaś rzadkość.
Ale minione jak i obecne czasy mają w sobie coś wspólnie fantastycznego. Ptaki!!!


Historia którą chcę opowiedzieć rozpoczęła się jakieś 10 lat temu. Pewnego sierpniowego popołudnia zadzwonił do mnie Pan Ludwik z zaproszeniem na obóz ornitologiczny, który organizowali wspólnie z kilkoma innymi osobami na stawach hodowlanych w Górkach k. Wiślicy. Opowiedział pokrótce na czym rzecz polega, wspomniał o obrączkowaniu ptaków. Obrączkowaniu? Brzmi ciekawie, intrygująco, ale co się za tym tak właściwie kryje? Kilka dni później spakowałem najpotrzebniejsze rzeczy i ruszyłam na ten obóz. Mój pobyt miał być krótki, trwać zaledwie weekend, jednak szybko zweryfikowałem plan i pozostałem znacznie dłużej. Złapałem przysłowiowego bakcyla. Niewątpliwie obrączkowanie, tak bliski i bezpośredni kontakt z kolejnymi gatunkami ptaków stały się czymś wyjątkowym. 


Pewnego wieczoru na obozie pozostały tylko 3 osoby, ja, pan Ludwik i Marcin. Około południa padło pytanie ze strony kierownika obozu, który wybierał się do pobliskiego sklepu czy coś potrzebujemy. Nie, nie, dziękujemy. Ja i Marcin odpowiedzieliśmy zgodnie. Nadszedł wieczór, siedząc przy ognisku zaczął się temat słodyczy, a wraz z nim nieodparta potrzeba zjedzenia czegoś słodkiego. Decyzja mogła być tylko jedna. Po kilku minutach wraz z Marcinem byliśmy w drodze do pobliskiego sklepu, w którego asortymencie nie było problemu zakupienie dowolnego rodzaju taniego alkoholu. Jednak w temacie słodyczy było już nieco gorzej. Zdecydowaliśmy się przejść dalej do sklepu przy kościele w Strożyskach. Tak bez problemu zaopatrzyliśmy plecaki we wszystko co sobie przy ognisku wymarzyliśmy, a nawet i więcej.


Z zadowoleniem ruszyliśmy w drogę powrotną. I można by mówić o szczęśliwym zakończeniu gdyby nie ulewa która rozpoczęła się tuż po tym gdy opuściliśmy mury sklepu. Do obozu było jakieś 40 minut piechotą, przez cały ten czas deszcz nam towarzyszył niezmiennie intensywnie. Zupełnie przemoczeni, zniechęceni i zmęczeni, nie otwierając żadnego z zakupów, zrzuciliśmy z siebie mokre ubrania, wpakowaliśmy swoje ciała w śpiwory i poszli spać. Wczesnym rankiem należało jak co dzień wykonać obchód po sieciach. Tylko jak to robić w mokrym ubraniu? Przecież żaden z nas nie był przygotowany na dłuższy pobyt i nie miał ubrania w zapasie na okoliczność choćby ulewy. Tak więc po dziś dzień wspominam moment gdzie o wschodzie słońca biegałem w samych slipach po łące. Co pomyśleli miejscowi widząc takie sceny? Wolę nie myśleć. Kiedy nastała bardziej odpowiednia godzina niż 5 rano, założywszy przemoczone spodnie i bluzę poszedłem po worek słomy do najbliższego gospodarstwa. Posłużyła ona do rozpalenia ogniska i w efekcie suszenia ubrania. Nie doschło ono jednak zupełnie, gdyż po około godzinie na grobli pojawili się ludzie pytający czy dotrą tą drogą do obozu? 


- Nie, nie, musicie wrócić i wejść wcześniejszą ścieżką! - krzyknęliśmy, po czym w popłochu zakładaliśmy mokrawy jeszcze ubiór. W ten oto sposób poznałem koleżankę Asię i jej rodzinkę z zacięciem przyrodniczym. Znajomość ta trwa po dziś dzień i czasem jeszcze wspominamy tamte chwile.
Historii gdzie przeplatały się losy ludzi i pasji do ptaków od tamtego momentu mam tysiące, wciąż nowe kolekcjonując w swej pamięci. Ptaki i ich obrączkowanie w moim życiu pojawiały się przez kolejne lata na tyle często by stać się jego ważnym elementem. Coroczne wyjazdy na projekt realizowany na Lubelszczyźnie, wizyty na różnych obozach obrączkarskich. Wiele nowych miejsc i nowych ludzi. Niektórzy pojawiali się na moment, przechodzili niezauważenie i szli dalej swoją drogą. Inni zostawali w mym życiu na dłużej, krzyżując a nawet łącząc te drogi, po pewnym czasie część poszła w swoją stronę. Ale przyjaźnie pozostają niezmienne. Jedna z nich tak naprawdę przypieczętowana została najlepszym "makaronem z ziołami" jaki jadłem w swym życiu. I tu znów wyznacznikiem całej akcji były ptaki. Z tego miejsca stanowczo dementuję, iż nie chodzi o takie zioła jak części z Was się wydaje!!!


Będąc na jednym z obozów koleżanki zrobiły przepyszny obiad. Danie było na tyle dobre, że poprosiliśmy o jego powtórkę na kolację. Brakło produktów? To nie problem, szybki wyjazd do sklepu i wszystko co trzeba zakupione. Monika zabrała się do gotowania, reszta ekipy poszła sprawdzić jakie gatunki wpadły w sieci wieczorową porą. Po powrocie z obchodu zobaczyłem w wejściu do namiotu rozbawioną Monikę wskazującą palcem z całą stanowczością stwierdzającą, że nasza kolacja jest  przy trzcinie! Spojrzałem w tym kierunku i zobaczyłem parujący makaron na trawie.
- Jaki problem, jemy! - stwierdził któryś z chłopaków.
Po chwili wraz z Markiem i Kubą zajadaliśmy się najlepszym makaronem z ziołami.
Pikanterii dodał tekst Marka podnoszącego kolejne nitki s
paghetti z ziemi:
- O! Brudek!
Więcej nie trzeba było. Śmiejemy się z tego po dziś dzień, choć minęło sporo wiosen od tamtych wydarzeń.


I w końcu najcudowniejsze miejsce na ucieczkę od codzienności, a jednoczesne zatopienie się w ptasio-obrączkarskie tematy. Jezioro Drużno! Dzięki zaproszeniu Brygidy pewnego roku zawitałem tam. Obecnie trudno mi sobie wyobrazić rok bez choćby kilku dni na bagnie, koniecznie w składzie dobrze sobie znanych przyjaciół. Ciężko mi się funkcjonowało w Antarktyce gdy pozostali siedzieli na bagnie, to było prawdziwe wyzwanie przezwyciężenia tęsknoty. Ponieważ to właśnie ptaki łączą ludzi. Na Drużnie także podjąłem decyzję spontaniczną, lecz po 10 latach jedynie słuszną. Jadę na kurs i egzamin obrączkarski. Rzutem na taśmę wysłałem zgłoszenie, zaczął się intensywny czas pracy nad sobą i podsumowywania swoich umiejętności. Jeszcze na bagnie zmagałem się z oznaczaniem kolejnych gatunków pod czujnym okiem doświadczonych. 


We wrześniu wraz z grupką podobnych sobie pasjonatów stanąłem przed komisją. Przez dwa kolejne tygodnie ogromnego stresu oznaczałem kolejne gatunki. W ten sposób po egzaminie otrzymałem licencję obrączkarską. Praca nad sobą i z ptakami dopiero teraz rozpoczęła się na poważnie, ponieważ już na własne konto naukowe. Współpraca z już istniejącymi obozami, ale organizacja także własnych akcji. Spełnienie marzenia, kolejnego. I choć codzienność bywa ciężka momentami, także ta obrączkarska, to jednak jest w tym wszystkim coś bardzo ważnego. To dzięki ptakom trafiłem na Antarktykę, dzięki nim zwiedziłem kawałek Chile, Argentyny i Brazylii. W końcu to co najważniejsze, to ptaki łączą ludzi na różnych etapach ziemskiej wędrówki.

Lata mijają...
...pewne chwile pozostają niezmienne.

Komentarze