Zwykłe życie - opowieść I


Kiedy oczy widzą to, czego nigdy wcześniej nie widziały, serce czuje, to czego nigdy nie czuło.

- Gracian


Zmiana temperatury z 2 na ponad 20 stopni powyżej zera w ciągu zaledwie kilku godzin nie wróży organizmowi zbyt dobrze. Na całe szczęście pierwsze godziny już bez większych aktywności, bo i jak tu jakieś przedsięwziąć kiedy tak naprawdę jest noc i człowiek dopiero co wysiadł z samolotu.
Jeszcze tylko przejazd do domu, ale to już sama przyjemność. Stało się, bo życia się nie planuje, życiem się żyje. Zatem po niespełna miesiącu ponownie zawitałem na Brazylijską ziemię i nie ukrywam, że mi z tym bardzo dobrze.


Nie za długo zabawiliśmy w São Paulo, przynajmniej początkowo. Ponieważ już kolejnego poranka czekał nas wyjazd do Rio de Janeiro spać położyliśmy się zgodnie z tutejszym zwyczajem... nad ranem :P
Kilka godzin na próbę odespania w autokarze, choć trudno myśleć o śnie, kiedy wokół rozciągają się nowe dla oczu krajobrazy. Zachwycają pastwiska, wzgórza, drzewa, pojedyncze obserwowane ptaki, tysiące kopców termitów. Zachwyca wszystko, gdyż jest nowe i człowiek chce to chłonąć, chce poznawać całym sobą. W świadomości mocno odbija się echo, że przecież teraz wejście do zwykłego sklepu już będzie wyprawą, każda chwila nią jest. Ale staram się stopować myśli, nie wybiegać w przyszłość, liczę  się to co tu i teraz. Tak dokładnie dzień po dniu chłonąć i poznawać.


Zapewne wielu zaskoczę, ale nie będzie w tej opowieści wiele o podbojach, odkrywaniu nowych niezwykłych miejsc, nie będzie Amazonii, nie będzie karnawału w Rio. Na Wodospadach Iguacu już byłem, wrażenia z tamtego czasu można przeczytać w jednym ze wcześniejszych wpisów. Nie będzie także Pantanalu, choć nie ukrywam, że akurat tam kiedyś chciałbym się wybrać. Zatem chyba szykuje się w głowie powrót do Brazylii.
Trudno tak naprawdę w niespełna dwa miesiące zwiedzić kraj, który swoją powierzchnią niewiele mniejszy jest od Europy. A i założenie było z goła inne.
Czy oznacza to, że jest mniej ciekawie? W żadnym przypadku, nie dla mnie! Poznawanie codziennego życia w tym zielonym kraju jest równie fascynujące i odkrywcze, co zdobycie kolejnego górskiego szczytu.


Docieramy do Rio pod wieczorem, temperatura do której jeszcze nie przywykłem daje się we znaki, jest ponad 30 stopni na plusie. Aby przedostać się przez miasto do ustalonego celu muszę zakupić specjalną kartę miejską. Bez niej nie ma mowy o przejeździe metrem, czy miejskimi autobusami. Rozwiązanie wygodne, ponieważ nie martwisz się za każdym razem o bilet, jedynie co jakiś czas musisz doładować kartę, a wsiadając przyłożyć ją do specjalnych czytników. Więcej o tym rozwiązaniu poniżej, przy okazji przemieszczania się po São Paulo.


Kolejny dzień rozpoczynamy z przytupem. Na cel bierzemy jedną z największych, jeśli nie największą
atrakcję turystyczną miasta, jednocześnie rozpoznawalną na całym świecie.
Mowa o nieodłącznym symbolu miasta, którym jest góra Corcovado (710 m n.p.m.), a na jej szczycie, pomnik Chrystusa Króla Odkupiciela.
Podróż rozpoczynamy od metra, aby dotrzeć do placu z którego następnie udamy się dalej ku wyznaczonemu celowi. Tuż po opuszczeniu metra oczom ukazuje się grupa ludzi ubranych w kolorowe, barwne koszulki z akcentami Brazylii i Rio. Jeden z mężczyzn zaczyna badawczo w naszym kierunku rzucać pozdrowienia po angielsku, następnie hiszpańsku. Rozmowa sprowadza się do rodzimego tu portugalskiego. Prowadzi ją Patricia z którą podróżuje, a ja jedynie biernie słucham próbując zrozumieć o co się rozchodzi.


 Język portugalski póki co jest dla mnie obcy, znam jedynie pojedyncze słowa, a jego nauka dopiero się rozpoczyna. Za to w najlepszym możliwym miejscu, bo kraju w którym jest on rodzimy. Zauważyć też należy, że Brazylijska odmiana portugalskiego różni się znacznie od europejskiej. Przysłuchując się rozmowie rozumiem, że mężczyzna oferuje nam przejazd pod największą atrakcję Rio w niezwykle promocyjnej cenie blisko 220 reali. Dziękujemy uprzejmie i przechodzimy zaledwie 100 metrów dalej, gdzie znajduje się oficjalny punkt turystyczny miasta. Cena przejazdu to niespełna 150 reali za dwie osoby. Różnica nawet nie subtelna, a gigantyczna, zatem warto uważać, ponieważ takich "super okazji" jakie chciał nam zagwarantować chwilę wcześniej przedstawiciel firmy XYZ jest w mieście tysiące, jeśli nie miliony.



Wsiadamy w bus, który wiezie nas ku szczytom wzniesienia. Ciasne, kręte uliczki dają się nie mieć końca, a przejazd momentami przypomina kolejkę górską z parków rozrywki. Busy mijają się na centymetry, pnąc się coraz wyżej i wyżej ponad miasta. Po drodze w oddali widać fawele, czyli biedne dzielnice miasta. Nieodłączny element tutejszego krajobrazu, jednak pod żadnym pozorem nie można się tam zapuszczać ostrzegają mnie od samego początku podróży.
Docieramy pod
Cristo Redentor, czyli pomnik Chrystusa Króla Odkupiciela. Bez dwóch zdań, ten 38 metrowy pomnik, (sam pomnik mierzy 30 metrów, lecz stoi na 8 metrowym cokole) powstały by uczcić setną rocznicę niepodległości Brazylii niezmiennie od 1931 roku robi wrażenie na odwiedzających go turystach. Zarówno sam pomnik, jak i rozciągający się spod niego widok.
Pod pomnikiem wśród grupy turystów odnalazłem także akcent Polski, jednak w iście narodowym wydaniu nie nadający się do zacytowania na blogu. Z trzech pierwszych słów jakie usłyszałem mogę przytoczyć jedynie "jak", reszty domyślcie się sami.



Co robi przyrodnik przy pomniku
Cristo Redentor? Tak dokładnie! Kiedy inni zachwycają się rzeźbą, ja obserwuje to co dzieje się wokół. Na niebie fregaty lecące wysoko w ustalonym, tylko im znanym kierunku, a pośród skał wygrzewające się jaszczurki.
Nie długo także przyszło cieszyć się widokiem na miasto, ponieważ granitową górę Corcovado zaczęła spowijać gęsta mgła. Jest to podobno typowe dla tego miejsca i dość często zwiedzanie kończy się właśnie tak. Myślę, że towarzyszyło nam szczęście, ponieważ opuszczając to miejsce niewiele już było widać, nawet rozciągające się na 28 metrów ręce pomnika znikły gdzieś pośród mglistej zasłony.
Z zadowoleniem wracamy do mieszkania, a następnie udajemy się na plażę. Błękit oceanu, palmy i fregaty latające ponad głowami robią wrażenie.


Zasmakowałem w jagodach açai! Od lat chciałem spróbować tego owocu, zawsze nieodłącznie kojarzył mi się z tymi właśnie stronami świata. I słusznie, bo jagody te są powszechne i choć trudno o świeże owoce, można je nabyć w różnej formie już po przetworzeniu. Ja zacząłem lubować się w wersji mrożonej, podawanej jako same, lub z kawałkami bananów. Jest to naprawdę świetna opcja na tutejsze upały.
Kolejny dzień w Rio to głownie przygotowania do nadchodzącej nocy Sylwestrowej. Wśród przygotowywanego jedzenia znalazł się także Polski akcent, a mianowicie kopytka. I powiem to szczerze, że wersja z mango jest dość ekstrawagancja, ale naprawdę smakuje świetnie.



Setki tysięcy ludzi gromadzą się wieczorem na najsłynniejszej plaży świata, czyli Copacabanie. Właśnie tu witaliśmy Nowy, 2018 rok. Kobiety w rękach trzymają kwiaty, a wiele z niech ubranych jest na biało. Zastanawia mnie ten fakt i zaczynam dociekać powodu. Okazuje się, że koniec starego roku, to także jeden z ważniejszych dnia w Brazylii. W tym czasie czci się tutaj boginię Iemanja! Jest to mitologiczna postać, Boginii Mórz, urodzaju, płodności, bogini marynarzy i rybaków. Brazylijskie wybrzeże rozciąga się na długości ponad 11 tysięcy kilometrów, zatem duża część kraju związana była i jest z pracą na morzu. Nic zatem dziwnego, że święto Iemanja jest jednym z ważniejszych dla mieszkańców. W ostatni dzień grudnia przywdziawszy białe stroje kobiety składają w wodzie kwiaty, aby podziękować za łaski, poprosić o błogosławieństwo, szczęście i dobrobyt. Kolejną tradycją przy okazji Nowego Roku jest siedmiokrotne przeskoczenie zbliżających się do brzegu fali. Jest to symbol pomyślnego pokonywania przeciwności w nadchodzącym roku oraz przynieść szczęście i pomyślność. Zgodnie z tradycją szczęście i dostatek ma przynieść także zachowanie trzech pestek z owocu granatu. Czemu akurat trzech?  Tego nie wiem, ale z tradycją nie ma co się sprzeczać. Impreza Sylwestrowa na plaży Copacabana to coś więcej niż spełnione marzenie, bo tak naprawdę nawet w marzeniach nie byłem tak śmiały, a to właśnie się wydarzył. Robiący niesamowite wrażenie, zrealizowany z ogromnym rozmachem spektakl, który podziwiały setki tysięcy turystów i mieszkańców miasta. W tym wszystkim, okiem medyka oceniając, było stosunkowo bezpiecznie, jak na tak wielką imprezę.


Nowy rok to nie czas na sen, lecz aktywną kontynuację zwiedzania miasta. Tym razem wybraliśmy się na
Pão de Açúcar, czyli Głowę Cukru. Jest to góra wznosząca się na wysokość 396 m n.p.m. nad Zatoką Guanabara. Na szczyt wjechać można kolejką linową. Jak tłumaczy mi niezastąpiony przewodnik po Brazylijskich ścieżkach i bezdrożach, mamy dużo szczęścia, ponieważ kolejka do kolejki jest wyjątkowo krótka i już po kilkunastu minutach jedziemy ku szczytowi podziwiając miasto. Równie często odwiedzane miejsc w Rio co Cristo Redentor, jednak dla mnie z jedną znaczącą przewagą. O ile o widoku na miasto spod rzeźby Chrystusa można powiedzieć, że jest piękny, o tyle ten z Głowy Cukru zapiera dech w piersiach. Podobnego zdania jest Polska rodzina spotkana w trakcie zachwytu nad szczytem i panoramą z niego. Małżeństwo z córką pochodzący spod Wrocławia po raz drugi odwiedzają Rio, tym razem zdając się na siebie, a nie naszpikowane atrakcjami i brakiem czasu biura turystyczne.
Wymieniamy kilka przyjaznych zdań, życząc sobie wszystkiego co najlepsze w tym nowym roku. I takie właśnie być musi, najlepsze, ponieważ ten rok najlepiej się zaczyna.


Ostatni dzień wizyty w Rio de Janeiro to czas drobnych podsumowań, pakowania, ale i odwiedzin w ogrodzie botanicznym. Kolejne ciekawe miejsce robiące wrażenie. Niestety kolejny raz okazuje się, że pojemność baterii w aparacie jest znacznie mniejsza, niż moja chęć wykonywania kolejnych fotografii.
Wieczorem wsiadamy do autokaru i rozpoczynamy nasza podróż powrotną do São Paulo, gdzie docieramy około 3:30 w nocy.
W kolejnych dniach przekonuje się, co oznacza życie w największym mieście Ameryki Południowej i jednym z największych obu Ameryk.


Poczucie i odczucie bezpieczeństwa w Brazylii jest zupełnie odmienne od tego znanego nam z europejskich miast. W zasadzie od samego początku jestem ostrzegany o tym, by nie zapuszczać się w dzielnice z "czerwonej cegły", gdyż są one niebezpieczne, szczególnie dla mnie jako Gringo. Fawele, bo o nic mowa, są nieodłącznym elementem architektury tego miasta. I o ile w Argentyńskim Buenos Aires granice między nimi a resztą miasta jasno wytyczał szlak kolejowy, o tyle tutaj są one płynne. Przeplatają się dzielnice biedy i luksusu, często bezpośrednio z sobą sąsiadując. Nie wychodź po zmroku, nie rozmawiaj z obcymi, najlepiej z nikim nie rozmawiaj i nigdzie bez potrzeby nie chodź zdaje się wciąż powtarzać gospodyni u której mieszkam. I choć poczciwa to kobiecina, znajomi wiedzą iż czasem przesadza, próbując nadmiernie mieć wszystko pod kontrolą. Owszem, zgodzę się całkowicie, że inne to życie w wielkim mieści Brazylii. Zgodzę się także, że musze unikać miejsc nieciekawych, choć nie zawsze się to udaje. Sama dzielnica w której mieszkam do najbardziej reprezentacyjnych nie należy, ale mimo wszystko czuje się w niej swobodniej niż w wielu innych częściach miasta.




Poruszanie się po mieście to walka z czasem. Dotarcie w niektóre miejsca metrem zajmuje 1,5-2 a w godzinach szczytu nawet i ponad 3 godziny. Jeśli chodzi o komunikację miejską jest ona dobrze zorganizowana i powszechna. Z łatwością można przemieszczać się autobusami lub koleją miejską, a także metrem. Na wszystkie przejazdy obowiązuje jedna karta miejska, którą doładujesz w specjalnych punktach. Za przejazdy normalnie płacisz 4 reale, ale w tym wszystkim jest wiele zależności. Płacąc raz możesz się przesiadać na dowolne linie autobusowe i przez kolejne 3 godziny jeździć za darmo autobusami, niezależnie iloma autobusami jechał będziesz. Jeśli z autobusu przesiadasz się do metra musisz zapłacić ponownie, ale jest to kwota pomniejszona. Będąc w metrze podróżujesz wszystkimi liniami gdzie tylko chcesz nie płacąc ponownie, póki metra nie opuścisz. Dużo stacji ma także połączenie z miejską kolejką, zatem zdarza się, że wsiadając do kolejki nie płacisz za dalszy przejazd metrem. Jak wszystko, tak i to rozwiązanie ma plusy i minusy. Niewątpliwie dla mnie plusy przeważają, gdyż mogę podróżować w różne części miasta nie płacąc za wiele. Jednak chcący pokonać 2-3 przystanki autobusem, lub 1 metrem muszę zapłacić tyle samo co za całą linię. Czasem udając się na uniwersytet wolę pokonać trasę piechotą, co zajmuje jakieś 15 minut, choć nie jest zbyt popularne wśród mieszkańców. Alternatywą mogą być taksówki, których jest w mieście naprawdę dużo i generalnie nie ma problemu ze złapaniem jakiejś na ulicy. Nie jest to jednak zbyt tani środek lokomocji, więc z reguły nie korzystam z tego przywileju. Znacznie popularniejsze jest zamawianie przejazdu za pomocą aplikacji Uber, a przy tym także nawet i trzykrotnie tańsze niż taksi.


Sama jazda samochodem osobowym w
São Paulo to nie lada wyzwanie dla europejczyka. Po pierwsze trzeba zapoznać się z ogólnymi zasadami ruchu i znakami drogowymi. Dla przykładu tutejsze znaki nakazu do złudzenia przypominają polskie znaki zakazu. Kierunkowskaz w zasadzie tu nie istnieje, no dobrze, istnieje, ale niewielu kierowców korzysta z tegoż udogodnienia. Na drodze panuje przekonanie że przecież na milimetry da się przejechać i wcale to nie Ty musisz być pierwszy, bo mogę to być ja. Czasem ktoś zaskoczy pokonując ulicę samochodem w poprzek, a nie zgodnie z kierunkiem jazdy. Przysłowiowo trzeba mieć oczy dookoła głowy. Często także ulicami poruszają się motocykliści, ale Ci akurat informują o zbliżaniu się delikatnie trąbiąc. Miasto to także niezliczone ilości progów zwalniających, które spotkać można nawet na głównych jego arteriach. Sam stan techniczny dróg nie należy do doskonałych, zatem nikt specjalnie się nie rozpędza. I jeszcze piesi, których jest pełno wszędzie, a czerwone światło na przejściu przez pasy bynajmniej podobnie jak w Argentynie nie jest powodem by się zatrzymać i poczekać na jego zmianę. W takich warunkach trudno się jeździ, przyznaję to szczerze pokonując samochodem trasę po ulicach miasta. Zastanawia mnie co sprawia, że mimo tego wszystkiego jest na drogach miasta stosunkowo bezpiecznie? Może właśnie to specyficzne przyzwyczajenie, że uważać trzeba na wszystko i wszystkich, coś czego często brakuje w wyobraźnie naszych kierowców.



Komentarze