Duch podróży



Nie wszyscy ci, którzy wędrują, są pogubieni.

 – JRR Tolkien






Arctowicki duch podróży nas nie opuszcza, pytanie tylko czy to dobrze?

Ostatnie spojrzenie na stację Arctowskiego.

Dokładnie rok po wpłynięciu do Zatoki Admiralicji nadszedł czas jej opuszczenia. Patrząc z pokładu tego samego statku na ląd, który rok temu był nam zupełnie obcy, a teraz stał się częścią nas samych. I oto pora go opuścić, nieco niepewni przyszłości podziwialiśmy kolejne odcinki tak dobrze znanych nam plaż i lodowców.


Po wypłynięciu statku z Zatoki na Bransfielda mogliśmy podziwiać piękny zachód słońca. Rozciągał się idealnie nad lodowcami, na wejściu do Zatoki Admiralicji i patrząc na niego nie można było mieć innego wrażenia, jak tylko to, że właśnie opuściliśmy bramy raju. Słońce chyliło się niżej i niżej, a my podziwialiśmy kolejne fragmenty Wyspy, jednak wciąż wzrok nasz wracał właśnie do tych bram raju, jakimi zdawały się być znikające wzgórza wejścia do Admiralicji.

Bramy naszego raju właśnie pożegnane.

Gdzieś w oddali wypatrzyłem kilka wielorybów, które płynęły spokojnie w przeciwną do naszej stronę. Jeszcze większą radością było stado pingwinów maskowych siedzących na górze lodowej. Widok ten był chyba dla nas swego rodzaju dopełnieniem. Pierwszym pingwinem którego zobaczyłem był właśnie "policjant", który stał przy stacji po naszym zejściu na ląd rok temu. A teraz ostatnimi, które w tych stronach świata widzimy są również pingwiny maskowe i to całe stadko. W podróży towarzyszyły nam także czasem delfiny.

Nie łatwo obserwować delfiny...
...ale każda ich obserwacja cieszy.

Płynęliśmy dość szybko, ale warunki zdecydowanie na to pozwalały. Cieśnina Drake’a była bardzo spokojna, aż trudno było nam uwierzyć w to, że płyniemy przez najbardziej nieprzyjazne wody Świata. Neptun potraktował nas niezwykle łagodnie, chyba zasłużyliśmy na to przez rok pracy w Antarktyce. Ptaki także dopisały, choć mam wrażenie że nie aż w takim stopniu jak rok temu, gdy płynęliśmy do stacji. Nie mniej udało się ponownie obserwować albatrosy i to z 4 gatunków (choć to jeszcze będzie podlegać spokojnej weryfikacji po powrocie do domu), burzyki i petrele, nie brakło oczywiście fulmarów południowych oraz warcabników. Osobiście brakło mi kilku oceanicznych gatunków, ale jestem zadowolony z tego czemu los sprzyja.

Albatros de ceja negra.
Albatros czarnobrewy


Po około 2 dniach na naszym horyzoncie wyłonił się ląd. Nikt nie spodziewał się tego, co miało się wydarzyć wkrótce potem. Statek nie dość że opłynął Przylądek Horn, to jeszcze na ponad trzy doby zakotwiczył tuż przy wyspie. Z pokładu podziwiać mogliśmy Horn, latarnie morską na wyspie, oraz pomnik upamiętniający żeglarzy, którzy oddali życie na tych szalonych wodach. Wiele osób próbowało opłynąć Przylądek, niewiele się to po dziś dzień udaje, często muszą zawracać ze względu na sztormowe warunki. A my trzy doby staliśmy na kotwicy w tym miejscu. Kolejne niemożliwe stało się możliwym.
Horn


Ubolewamy nad tym, że nie było możliwości zejścia choć na chwilę na ląd, ale i tak jest pięknie. Horn to także kolejne miejsce, które zaznaczę na swej mapie podróży jako to które chciałem zobaczyć i udało się tego dokonać bardzo niespodziewanie. Mimo chłodu i zachmurzenia starałem się dużo czasu spędzać na pokładzie, podziwiając widoki i starając się rozpoznać nieliczne ptaki latające w okolicach wysp.
Przylądek Horn


Ostatniego dnia października wpłynęliśmy do Puerto Williams w Chile. Była to stacja przesiadkowa, zaledwie 2-3 godziny, wsiadamy na prom i dalej w drogę do Ushuaia po stronie Argentyńskiej. Tyle w teorii. Oszczędności na ekipie wracającej sprawiły że przemieszczamy się promem, a kapitan tejże jednostki powiedział, że nie ma mowy na płynięcie bo warunki są złe. W ten oto magiczny sposób utknęliśmy na cały dzień w tej niewielkiej miejscowości.

Port w Puerto Williams z widokiem na Patagonię.
Nie było innego wyjścia jak tylko ruszyć w miasto. Po niespełna dwóch godzinach spokojnego spacerowania znaliśmy wszystkie uliczki, a każdy mieszkaniec znał nas. Myślę że większość czytających zna to uczucie, kiedy wchodzisz jako obcy do jakiejś niewielkiej społeczności i każdy wie że się po niej kręcisz. Tym bardziej gdy miejscowość jest na granicy krajów, a 3/4 mieszkańców ma w rodzinie pogranicznika. Doświadczałem czegoś podobnego na Lubelszczyźnie, jednak tu było o tyle ciekawiej, że wszystko było atrakcją dla nas, a my atrakcją dla wszystkich.


Trafił się także inny Polski wątek całej opowieści. W niewielkiej przystani jachtowej Gośka spotkała swojego kolegę z Polski. Zapłynęli tu jachtem w trakcie rejsu po świecie. Tak więc określenie że świat jest mały nabiera zupełnie innego znaczenia. Kurczy się rzeczywistość niewątpliwie.
Wszędzie po uliczkach miasteczka swobodnie chodziły sobie konie. Na tyle swobodnie, że nawet klacz ze źrebięciem odwiedziła pobliski plac zabaw. Konie same w sobie są cudowne, a po roku ich nie widzenia i w takich okolicznościach są jeszcze cudowniejsze.

Plac zabaw nie tylko dla ludzi.

Co mogą robić przyrodnicy i ornitolodzy w momencie gdy utkną na wsi w obcym kraju? Jeśli ktoś pomyślał że się nudzić, to jest w ogromnym błędzie. Na początek obserwacja kilkunastu gatunków ptaków na pobliskich plażach, redach, czy lagunach. Następnie sama miejscowość i wszędobylskie wróble, te które kosmopolitycznie znamy i z naszego podwórka, ale także bardziej tutejsze. Następnie rzeka, las i wspaniałe dzięcioły, oraz inne ptaki. Znaleźliśmy także kolonię lęgową ślepowronów. Odmiennie niż te znane mi z Polskich realiów, tu gniazda tych ptaków usytuowane są wysoko na drzewach.

Huairavo.
Ślepowron na gnieździe.

Pilpilen.
Ostrygojad magellański.

Cały dzień włóczęgi pośród zieleni której kolory i zapachy zachwycały bardziej niż kiedykolwiek. A wokoło góry do których me serce aż się rwało. Niestety rozum i wizja tego że trzeba ruszać dalej o ustalonej godzinie nie pozwoliła wkroczyć na górski szlak. Ale i tak było pięknie. Mieliśmy nawet przewodnika po tych ostępach. Przez dużą część dnia nie odstępował nas na krok, znosił dzielnie wszystkie nasze zachcianki i zmiany decyzji. A pod wieczór spokojnie wrócił do swego domu.

Nasz nieustraszony przewodnik po Puerto Williams.

Carpintero negro.
Dzięcioł magellański.

W godzinach nocnych czekała nas kolejna atrakcja w postaci rejsu rzekomym promem. Problem w tym, że w żaden sposób to promu nie przypominało, raczej niewielką łódkę do wożenia turystów po spokojnych rzekach. A tu nie było rzeki i nie było spokojnie. Płaskodenna łódka była miotana falami, ale ciśnienie było na płynięcie. Jakie to Arctowickie zgodzili się wszyscy, duch stacji nas nie opuszczał. Efektem podróż która miała trwać godzinę skończyła się po ponad czterech. Jednomyślnie twierdzimy że skończyła się szczęśliwie, ponieważ dopłynęliśmy. Co prawda łódź ucierpiała, uszkodzone okna, zalany pokład, nie wiadomo co jeszcze, ale dopłynęliśmy.
W zmęczeniu jedyna opcja po dotarciu do hotelu to pójście spać.
 
Rano okazało się, że doba hotelowa jest do 10, zatem musieliśmy opuścić pokoje dość szybko. Nie było możliwości zwiedzenia tego pięknego miasteczka, a zdecydowanie było by tu więcej do zwiedzania niż w Puerto Williams. Niestety miasto podziwialiśmy jedynie zza okna busa wiozącego nas na lotnisko. Jeśli ktoś myśli, że to koniec przygód to też jest w błędzie.
Każdy z nas ma z sobą podwójny bagaż, tak przewiduje to nasz bilet marynarski. Przewiduje i owszem, ale jak się okazało w Ushuaia tylko na lot z Argentyny do Polski. Tutejsza linia lotnicza nie obsługuje takiej ilości bagaży na zakupione nam bilety o czym stanowczo nas poinformowano podczas odprawy. Co więcej bagaż rejestrowany to nie 23, a jedynie 15 kg. Czyli z 46 kilogramów w postaci 2 bagaży jakie mogliśmy zabrać tutaj mogliśmy mieć jedynie jeden w mocno okrojonej wersji. Spekulacje, tłumaczenia i prostowanie sprawy trwało długo, a do odlotu było coraz bliżej. Na szczęście nie każdy na lotnisku jest służbistą i znalazła się osoba, która wszystko nam odprawiła. Ale nasuwa się pytanie, czy tak powinno to wyglądać...

Patagonia, czyli 10/10!

Docieramy do Buenos Aires w godzinach popołudniowych. Bez większych problemów, bez opóźnień, a na lotnisku czeka bus który wiezie nas do hotelu. Tutaj dowiadujemy się, że mamy przewidziany tylko jeden nocleg! Jest 1 listopada, cały czas wmawiano nam, że do 4 mamy wszystko zorganizowane i zapewnione, bo właśnie wtedy 2 osoby wracają do Polski. Urlopy wypisywaliśmy celowo zgodnie z tymi datami. Ale jednak cytując jeden z klasycznych tekstów naszej wyprawy: ” Something is no yes!"
Zdecydowanie coś było nie tak i to bardzo. Szybkie i nerwowe poszukiwania lokalu na pobyt tutaj, a jednocześnie ulga że nie udało się zarezerwować lokum jeszcze będąc na stacji, bo była by to rezerwacja od 4, co oznaczało by spore kłopoty i wylądowanie w tej opcji na bruku? Nie chcę myśleć o tym! Drugiego listopada przez pół dnia byliśmy bezdomni, a nasze rzeczy upchnęliśmy w pokoju osób które miały noclegi do 4 (to te dwie wracające od razu).


Chinko.
Pasówka obrożna.


Sami zaczęliśmy zwiedzanie i poznawanie Buenos Aires. W godzinach popołudniowych ostatnie pamiątkowe zdjęcie wracającej ekipy, pożegnanie i podzielenie się na dwie grupy. Część osób ruszyła do Boliwii, ja z pozostałymi zostaje póki co w Buenos by poznać to miasto. Przenieśliśmy się do wynajętego mieszkania i od tego momentu zaczynamy wielką podróż zwaną urlopem. Teraz organizacja wszystkiego zależy już tylko od nas. Plany na dalszą podróż wciąż jeszcze się klarują.

Pożegnalne foto ekipy.


Komentarze