Cataratas




Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami – rozmyślał Ryjek. – Widzi się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu też się znaleźć gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą…

Tove Jansson – Kometa nad Doliną Muminków



Lot opóźniony o godzinę, ale przecież przygoda musi trwać. To i tak nic w porównaniu z faktem, że niewiele brakło a nie polecieli byśmy w ogóle.
Po kilku dniach i setkach prób zamówienia biletów przez internet zakończonych z resztą niepowodzeniem wybraliśmy się do biura firmy. Poszło sprawnie i szybko, więc z zadowoleniem powróciliśmy do mieszkania. A tam okazało się, że nie jest jednak tak kolorowo, bo nasze bilety i owszem są zakupione, ale na maj roku przyszłego!
Nie mam pojęcia jak to było zorganizowane. Kolejnego dnia koleżanka wróciła do biura wszystko odkręcać, co na szczęście się powiodło. Zatem opóźniony lot był niczym.
Po około 2 godzinach wylądowaliśmy na niewielkim lotnisku w środku lasu, gdzie rozpoczęła się nasza wielka przygoda z regionem Misiones.


Ten region Argentyny jest szczególny, gdyż to właśnie tutaj mieszka spora grupa polonii. Rodacy uciekający przed wojną w Europie osiedlali się na tych terenach, a teraz spotkać można tu ich potomków, kultywujących tradycje przodków.
Większe skupiska rodzin pochodzenia polskiego spotkać można na południu regionu, my jednak skupiamy się na jego północnej części, a konkretniej na pograniczu Argentyny, Paragwaju i Brazylii.


Z lotniska docieramy do wynajętego mieszkania. Wydaje się jadąc samochodem że jest to daleko od centrum miejscowości, jednak późniejsze spacery rozwiewają te wątpliwości. Udało się, jesteśmy w Puerto Iguazu, miejscowości słynącej z wodospadów! Ale zanim zaczniemy zwiedzanie tych cudów natury czeka nas wyjazd do Paragwaju do Ciudad del Este. Miasto słynące z ogromnej ilości centrów handlowych i nieporównywalnie niższych cen względem Argentyny czy Brazylii.



Z racji że mnie padł aparat, a podobne problemy spotkały koleżankę postanowiliśmy pierwszy dzień poświęcić właśnie na wyjazd po zakupy nowego sprzętu. Nasz host na informację o naszym pomyśle stwierdził że jesteśmy szaleni i abyśmy uważali bo w Paragwaju to naprawdę koniec świata. Dziwnie brzmiało to z ust Argentyńczyka, gdzie już do tej pory spotkało nas tyle nieprzewidywalnych sytuacji.


Wsiadamy rano do autobusu kursującego do Ciudad del Este, który nie zatrzymuje się w Brazylii, a przecież trzeba to przekroczenie granicy. Mamy małe obawy co do tego, ale okazuje się że mały ruch przygraniczny pozwala na takie rozwiązanie. Docieramy do urzędu imigracyjnego na granicy Paragwaju gdzie zostajemy wysadzeni. Autobus odjeżdża, my dostajemy pieczątki wjazdowe i ruszamy w miasto. Szybko przekonujemy się o "dzikości" tego miejsca pełnego ludzi i sklepów.


 Dodatkowo normalny tropikalny deszcz, którego chyba nie doceniliśmy, po kilku chwilach jesteśmy cali mokrzy. Wszędzie stragany z najróżniejszymi rzeczami do kupienia, można tu znaleźć chyba wszystko, dla mnie największym szokiem była możliwość zakupu paralizatorów, ot tak bo czemu by nie, sprzedawane na ulicy pod pretekstem masażu. Nagabujących na różne produkty było co nie miara, trudno się opędzić i bardzo trzeba się pilnować. Polskie realia bazaru czy supermarketu przed świętami to nic w porównaniu z tym co wyprawia się tutaj.


Co do samych zakupów także trzeba się pilnować. O ile w dużych salonach faktycznie kupić można legalnie prawdziwe produkty, o tyle wszędzie na ulicy oferują produkty podrobione, a często także nie do końca wiadomego pochodzenia. Nie udaje się kupić aparatu tej samej marki, można odnieść wrażenie że poza dwoma producentami nie znają tu innych. Zakupuję zatem inny sprzęt, przecież teraz bez aparatu to zupełnie nie licuje. Zanim udaje się zapłacić i odebrać wybrany sprzęt mija kolejne 40 minut, procedura jest zawiła i długotrwała. Na początek weryfikacja kupującego, następnie kolejka do kasy, później kolejna by sprzęt odebrać z magazynu.


 I na sam koniec jeszcze sprawdzenie czy wszystko działa i funkcjonuje jak się należy. To akurat pozytyw dużych salonów, na spokojnie można sprawdzić czy sprzęt jest zgodny z oczekiwaniami. Wracamy w gigantycznym korku, tak że na spokojnie możemy iść do urzędu imigracyjnego podbić wyjazd z kraju. A następnie nie do końca legalnie wracamy do miasta szukając naszego autobusu za który przecież już zapłaciliśmy. Ten stoi w korku, więc nie ucieknie nam sprzed nosa, wsiadamy do niego i wracamy spokojnie do Argentyny a po przekroczeniu jej granic stwierdzamy, że to jednak całkiem cywilizowany kraj. Jak to się perspektywa zmienia wraz z kolejnymi kilometrami i zobaczonymi miejscami.


Kolejne dni to już tylko wielka przygoda pośród epickich wodospadów. Na rzece
Iguaçu znajduje się wodospad Cataratas del Iguazú.
Wodospad Iguazu znajduje się na granicy argentyńsko-brazylijskiej. 80% obszaru wodospadu jest na terytorium Argentyny, natomiast pozostałe 20% na obszarze Brazylii. Wodospad ma szerokość około 2 km i składa się z 275 odrębnych progów skalnych. Średni przepływ wody wynosi 1756 m³/s. Szum wody słyszany jest w promieniu 20 km.


Granica argentyńsko-brazylijskiej przebiega centralnie przez Diabelską Gardziel (hiszp. Garganta del Diablo), największą kaskadę wodospadu Iguazu. Woda w tym miejscu spada aż z 82 m, a więc z wysokości większej niż słynny wodospad Niagara!
Większość ze spadów ma swoje nazwy, odpowiednie imiona. Całość obszaru objęta jest Parkiem Narodowym, a poruszać się można jedynie po wyznaczonych ścieżkach. Pierwszego dnia zwiedzania strony Argentyńskiej docieramy na Garganta! Można tu dojechać kolejką, jednak czas oczekiwania bywa różny. Rozwiązaniem dość dziwnym jest fakt, że trzeba pobrać bilet tylko po to, by po chwili oddać go innemu pracownikowi. Wydłuża to czas oczekiwania, ale już przywykliśmy do propagandy sukcesu tego kraju. Najważniejsze przecież by ludzie mieli zatrudnienie! Do Garganta dociera się kładką ponad wodą. Faktycznie widok robi wrażenie.


Kolejne trasy są równie malownicze. Pośród wielkiej spadającej wody tropikalne lasy, a w nich tysiące ptaków, ssaków i owadów. Wzrok co chwilę ucieka w jakąś stronę, szybko próbując odnaleźć kolejny poruszający się element krajobrazu. Pod nogami jaszczurki, oraz przysiadające w promieniach słońca motyle. Cudowny to czas obserwacji. A nad spadającą wodą rozliczne tęcze.


Na postojach dla turystów informację o niebezpieczeństwie spotkania z małpami i coati. Pierwszego dnia sami przekonujemy się o tym, że coati czyli ostronosy mają bardzo dobrze zorganizowany system kradzieży jedzenia od turystów,  są przy tym zwinne i bardzo odważne, trudno się od nich opędzić. Co chwilę ktoś na postojach traci swoje zakupy, a zwierzaki ucztują w najlepsze, nie koniecznie dobrym dla nich pokarmem. Część kosztów za miliony turystów w tych stronach, to właśnie przyzwyczajenie zwierząt do szybkiego i łatwego jedzenia, zawsze przecież znajdzie się jakiś nieostrożny człowiek.
Pod koniec pierwszego dnia zwiedzania nad naszymi głowami przelatują tukany. Nareszcie! Myślę w duchu, przecież to jeden z tych gatunków ptaków dla których się właśnie tu przyjeżdża.


Kolejny dzień zwiedzania to także strona Argentyńska. Kolejne trasy i już na dzień dobry spotkanie z małpami. Stado kapucynek przebywa przy jednym z postojów dla turystów wywołując nie lada atrakcję i sensację. Oczywiście małpy są nie mniej bezczelne niż ostronosy i próbują także coś zyskać od turystów. Może różnica polega na tym, że jednak te są zwinniejsze i ostrożniejsze, nie wchodzą także w aż tak bezpośrednią relację z ludźmi jak coati.


Ruszamy dalej, nad naszymi głowami setki jerzyków, a dokładniej
cierniosterników ciemnych Cypseloides senex, gatunku charakterystycznego dla tego miejsca. Ptaki związane są ze szczelinami skał pod wodospadami, stąd też można swobodnie obserwować ich akrobacje pośród spadającej wody.

Po zwiedzeniu kolejnych szlaków kierujemy się na ten najbardziej dziki i najmniej uczęszczany. Nie jest on w żaden sposób spektakularny dla przeciętnego turysty, może właśnie dlatego tak bardzo ciągnie nas w jego kierunku. Nie ma tu wodospadów po drodze, wybrukowanych ścieżek. Człowiek z obsługi parku ostrzega nas, że to długa droga przez wodę i błoto, na której nie ma za wielu ludzi i brak jest sklepów. To bardzo dobrze, myślę sobie w duchu i kroczę dalej ku tej ścieżce. Przejście przez prawdziwy tropikalny las, bez ludzi, bez zbędnych udogodnień. Tylko my chłonący wszystko co nas otacza i mierzący się ze słabościami. Na końcu szlaku czeka niewielki wodospad, przejść do niego trzeba pośród skał i zwalonych drzew. Tak, zdecydowanie to była trasa jakiej nam brakowało.


Trzeci dzień to szok i niedowierzanie że dwa sąsiadujące z sobą kraje tak bardzo mogą się różnić. Przejeżdżamy na Brazylijską stronę wodospadów. Na miejsce dowozi nas miejski autobus. Wysiadamy pod samym parkiem i bez problemu kupujemy bilety w specjalnie ustawionych maszynach, co zdecydowanie skraca czas oczekiwania względem kas. Z biletem wsiadamy do autokarów,  które przewożą nas przez park, zatrzymując się na kolejnych przystankach po trasie. Wysiadamy na końcu i ruszamy na zwiedzanie wodospadów.


Dopiero z tej strony widać rzeczywisty ogrom spadającej wody, oraz samych wodospadów. Owszem po stronie Argentyńskiej jest bardzo epicko, jednak oglądanie tego miejsca od Brazylijskiej strony także świetnie daje radę.
I to odczucie, że wszytko jest inaczej rozwiązane, jakoś tak lepiej i bardziej przemyślane. Trudno opisać to słowami, ale naprawdę to dobre miejsce i zauważalna różnica. 


Kończąc zwiedzanie wodospadów zaglądamy jeszcze do zlokalizowanego po sąsiedzku parku ptaków. Z reguły unikam takich miejsc, jednak to okazja dla mnie zobaczyć tutejsze gatunki, a wśród nich harpię, która od wielu lat stanowi dla mnie trochę ptaka enigmę. I faktycznie w rzeczywistości jest piękna i naprawdę duża!
Podziwiać można także tukany i liczne gatunki papug, to czas bardzo dobrze spędzony. Jednocześnie ostatni dzień naszego zwiedzania, gdyż jutro ruszamy w dalszą drogę i z lotniska w
Foz do Iguaçu po Brazylijskiej stronie lecimy dalej w świat.


Piszę te słowa siedząc na tarasie u naszego najemcy. Przed sobą mam gąszcz egzotycznych dla mnie drzew i krzewów. Na stoliku leży rozpoczęte awokado, a tuż obok rośnie drzewo z jeszcze niedojrzałymi owocami tego gatunku. Rosną także palmy, pośród których obserwuję przemykające ptaki.


Jest bardzo przyjemnie, a z racji że to wieczór temperatura ma kojące 27 stopni. Niezła różnica biorąc pod uwagę że w południe przekraczała 33, a jeszcze miesiąc temu żyłem w temperaturach mocno poniżej 0 stopni C.
Do specjalnych poideł co rusz podatują ptaki, korzystając z przygotowanej dla nich wody.
- Teraz jest ich mało, latem potrafi latać kilkanaście - mówił nam na początku pobytu nasz najemca, widząc naszą fascynację na widok kolibrów.
Małe zwinne ptaszki zawisają co jakiś czas przy poidle, albo przysiadają na gałązkach. To kolejne ze spełnionych marzeń, zaraz po tukanie zobaczyć kolibra.
Więc tak spędzam wieczór, wpatrując się w bujną roślinność, podlatujące ptaki i zastanawiając, co jeszcze mi przyniesie ta podróż. Zbliża się one do końca, ale czyż koniec czegoś nie jest początkiem zupełnie nowego rozdziału w życiu?



Komentarze

Prześlij komentarz