Zimowa alegoria życia



To doświadczenie piękna, ale też niezwykłej wolności jest nie do opisania. I to zmaganie się ze sobą, swoimi słabościami, kiedy droga robi się trudna, kiedy Achilles odmawia posłuszeństwa, kiedy czasem z pokorą trzeba powiedzieć "stop, nie dziś, nie dam rady", albo satysfakcja z dojścia na szczyt, pokonania trudnej drogi - istna alegoria życia.


Paulina




W nocy z piątku na sobotę sypnęło świeżym śniegiem. Podjazd na "Puchalskiego" okazał się nie lada wyzwaniem. Skutery zakopywały się w zaspie. Dobrym wyzwaniem było nie tylko pokonanie wzniesienia, ale także każdorazowe odkopywanie sprzętu. O dalszej jeździe w stronę Ekologii nie było mowy. Sobotnie popołudnie spędziliśmy aktywnie, trochę na skuterach, trochę na nartach, zależy kto co chciał. Wszystko jednak w bezpośrednim sąsiedztwie stacji.


Niedzielny poranek powitał nas już nieco inną pogodą. Jeszcze wczoraj świeży, dziś już dobrze zmarznięty śnieg sprawił, że pojawiła się nadzieja na kolejną próbę wjazdu an Lodowiec Ekologii. Warunki pogodowe sprzyjały, niewątpliwie chmury które przeszkadzały w ostatnim czasie, teraz były wysoko. Po wykonaniu monitoringu ptaków przy stacji padła decyzja, aby spróbować ruszyć w trasę. Czteroosobowa ekipa rozpoczęła podróż skuterami w stronę Lodowca. Zmarznięty śnieg dawał świetne możliwości do przemieszczania się. Po kilkudziesięciu minutach, bez większych przeszkód znaleźliśmy się na lodzie powyżej moren. Jeszcze tylko wyznaczyć trak przez kolejne nałożone na siebie warstwy lodu tysięcy lat i można ogłosić sukces. Wyruszyliśmy późno, nie zostało za wiele światła. Nie mieliśmy także żadnego ekwipunku z sobą, ponieważ od początku planowaliśmy dziś powrót na stację. Udało się! Przejechaliśmy Lodowiec Ekologii, nareszcie po półtorej miesiąca jest szansa na wykonanie monitoringu. I na samo wyrwanie się ze stacji gdzieś dalej.


Poniedziałkowy poranek niczym w mrowisku, albo w ulu ogrzewanym pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Każdy biega, szuka czegoś, przepycha się pomiędzy innymi. Na pierwszy rzut oka widać, że coś się dzieje, jest niezwykłe poruszenie. Pięcioosobowa grupa szykuje się do kilkudniowej nieobecności na stacji. W zamian czeka nas przeprawa przez lodowce, wykonanie monitoringów, oraz nocleg w refugium na Demayu.
Wyruszamy z rana, wraz z pierwszym światłem. Wschód słońca wita nas kiedy jesteśmy na kopule Lodowca Ekologii. Wygląda to przepięknie, zapierające dech w piersiach krajobrazy Zatoki Admiralicji, które są nam znane od miesięcy, ale nigdy jeszcze nie podziwiane z tej perspektywy.
Jedziemy dalej. Po prawej stronie Czajkowski Needle ze szczytem na wysokości 294 m n.p.m. Z lewej zejście w dół do plaży Liano, czyli tak zwanej przez nas Copy.
Zjeżdżamy na plażę w okolicy wzniesienia Sphinx (142 m n.p.m.) i tu się rozdzielamy. Monitoring ekologiczny już na piechotę cofa się w stronę Lioano Point by policzyć płetwonogie. Reszta ekipy w tym czasie szuka możliwości przedostania się dalej przez Lodowiec Baranowskiego. 



Na plażach Copy niewiele się dzieje. Jak zwykle nad głowami krążą nam petrelce olbrzymie, ale nie dziwi to nas z racji, że przecież w tych stronach miały największe kolonie rozrodcze. Zwyczajnie taki trzymają się tych miejsc przez cały sezon. A jeśli o ssaki chodzi, to kilka uchatek. Ssaki pojedynczo leżące w różnych miejscach plaży, czasem jeszcze trudniejsze do obserwacji, niż w sezonie, ponieważ śpiąc świetnie komponują się z białym otoczeniem, do złudzenia przypominając kamienie. Po policzeniu całości wracamy w stronę Lodowca Baranowskiego, oczywiście cały czas licząc ssaki na kolejnych odcinkach kamiennych plaż.
Po dotarciu pod lodowiec słyszymy na radiu resztę ekipy zastanawiającą się, nad możliwością zjazdu z Baranowskiego na plażę. Moim oczom ukazuje się widok skuterów ponad czołem Lodowca, na których załoga przedziera się przez kolejne metry lodu i śniegu w kierunku plaży, umiejętnie omijając wszelkie miejsca ze szczelinami.



Po drugiej stronie laguny Lodowca Baranowskiego zostaje jedna osoba. Skutery wracają w naszym kierunku ponownie pokonując trasę lodowcem. Po dotarciu do nas bez zbędnego ociągania się wsiadamy na skutery i jedziemy na drugą stronę. Trasa wiedzie poprzez moreny i ponad czołem wiecznego lodu. Kilkanaście minut później jesteśmy już na drugiej stronie laguny.
Bez zbędnej zwłoki zabieramy się za liczenie tego odcinka plaży, a w tym czasie swoje działania prowadzi także monitoring hydrologiczny. Na plaży prócz sporej ilości uchatek także wychodzące na nocleg pingwiny białobrewe. Wykonawszy wszelkie zadania podjeżdżamy pod przełęcz i tu zostawiamy zabezpieczone skutery. Dalsza droga to wędrówka na szczyt przełęczy, a następnie w dół do Demaya. Całość pokonywana piechotą z rakietami śnieżnymi na nogach. Wspinaczka wniebowzięta można by pomyśleć, pnąc się coraz wyżej w gęstniejące pułapy chmur. Na podejściu wymieniam się doświadczeniem z kolegą. Żaden z nas nie lubi tego miejsca, tej przełęczy. Latem ostre krawędzie kamieni na osuwających się rumowiskach, zimą zaspy śniegu i oblodzenie. po których nie trudno zjechać w dół. Na tym odcinku niejednokrotnie Achilles odmówił posłuszeństwa. Jednak za każdym razem satysfakcja z pokonania tej trasy jest tak samo wielka.
Bez większego pośpiechu mijamy szczyt przełęczy i kierujemy się w dół. Na plaży widzę już Ewą, która z daleka pokazuje nam rękoma bardzo wymowny znak, przypominający kłapanie pyska krokodyla.
Nie o krokodyla tu jednak się rozchodzi.
Na plaży leży lampart morski, bez większego zatem ociągania zmierzamy w jego stronę. Zobaczyć tego ssaka na lądzie to nie częsta sposobność. Kilka zdjęć, kilka ujęć filmowych i w pełni zadowolenia cofamy się do drewnianego domku. O samym lamparcie więcej będzie w osobnym poście, gdyż nie jest to zwykłą obserwacja.
W domku chwila zawahania. Idziemy dalej? Nie. Dziś dość, dziś wystarczy. Trzeba wiedzieć kiedy w wędrówce odpuścić. Na dziś dość wrażeń.



Wtorkowy poranek. Zbieramy się i w 3 osoby ruszamy na dalszą część monitoringu. Mamy jedynie kilka godzin światła, a to niewiele. Naszym celem są kolejne odcinki plaży, aż do Patelni, oraz powrót. Warunki pogodowe sprzyjają jedynie wytrwałym. Pokonywanie kolejnych, wydawać by się mogło niewielkich wzniesień okazuje się nie łatwym zadaniem. Dobrze, że mamy na nogach rakiety śnieżne, przynajmniej możemy się jakoś zaprzeć. W innym przypadku rozpędzony wiatr schodzący do zatoki od lodowców już dawno by mnie przewrócił. A co dopiero mowa o dziewczynach, dużo wątlejszych względem mej postury. Alegoria życia. Im bardziej masz pod górkę, im mocniej musisz walczyć z podejściem, tym szczęśliwszym się czujesz będąc na kolejnym szczycie. Tylko na moment, tylko przez chwilę. I ponownie droga w dół, gdzie czekają kolejne niewiadome. W ten sposób pokonujemy kolejne odcinki plaży. Na kartach notesów pojawiają się kolejne wpisy zaobserwowanych zwierząt. Spora ilość uchatek. Pojedyncze, ukryte w śniegu słonie morskie, do złudzenia czasem przypominające kamienie śniegiem zawiane.
Tak oto docieramy pod Sugar Mound (104m n.p.m.) spod którego rozpościera się widok na Patelnię, ostatni z odcinków plaży, tam gdzieś w dole.
Jak piękny jest ten zimowy widok!



Po kolejnych kilkunastu minutach jesteśmy już na dole. Tradycyjnie dzielimy obszar na dwa. Ja dla odmiany idę na "rączkę" od Patelni, dziewczyny ruszają na bezkres zatoczek, moren i plaż pokrytych lodem i śniegiem.
Nadal uchatki, dużo uchatek. Niewiele słoni. Spotykam tylko jedną większą grupkę na plaży. Ale zimą podobno to normalne, za niespełna dwa miesiące ta tendencja się odmieni. Kolosy Antarktyki zaczną wracać do swych rewirów wiedziona instynktem rozrodczym.
Na radiu słyszę wywoływanie Ewy. Przekazuje informację o dużym stadzie rybitw żerującym przy skałkach na zatoce. Policzywszy swoją część Patelni udaję się w tamto miejsce. Wody dziś są dość niespokojne. Fale z hukiem uderzają o skały piętrząc tym samym pianę wymieszaną z kawałkami lodu. A ponad nimi żerujące rybitwy antarktyczne, warcabniki i petrele śnieżne.



Powrót do naszego refugium dużo szybszy, pewnie dlatego, że z wiatrem. Zmęczeni ale zadowoleni o zachodzie słońca dotarliśmy do drewnianej chatki nagrzanej przez chłopaków którzy zostali na miejscu. Wspólna obiadokolacja i rozmowa ze stację, planowany powrót dnia kolejnego. Co prawda zapowiadają pogorszenie pogody, jednak trzeba spróbować. A wieczór upływa w ciszy, gdyż każdy z nas zatapia się w kolejnych wersach książek. Wspaniałe uczucie, kiedy za oknem hula wiatr w piecu strzelają iskry ognia dającego ciepło, a Ty pośród znajomych przejmujesz się tylko tym, co spotka bohatera książki którą właśnie czytasz.


Środowy poranek i czas zbierania się w drogę powrotną. Warunki na zewnątrz bardzo zmienne. Pułap chmur miał być nisko, tak wynikało z porannej rozmowy na radiu ze stacją. Wychodząc przed domek widzimy jednak wzniesienie Damay, a jego szczytowa część liczy 167m n.p.m. Czyli z chmurami nie jest tak źle, tylko opad śniegu odstrasza, momentami ograniczając widoczność. Ruszamy. Już podczas podejścia na przełęcz między Demayem, a Baranowskim pojawia się pierwsze zwątpienie uczestników.
- Szczerze? Ja tego nie widzę. - oznajmia jedna z osób.
Myślę sobie, że często czegoś nie widzi, a to się udaje.
- Ja bym szedł dalej, widoczność mamy lepszą niż za pierwszą próbą wyjazdu na Ekologię - oznajmiam, zgodnie z prawdą.
- Ja jestem 50 na 50 - dorzuca kolega.
Dyskusja trawa i robi się coraz mniej konkretna.
- Dobra! Głosujemy! - rzuca jedna z osób, kończąc jałowy potok słów.
Demokratycznie większość jest za tym, by iść dalej. Bez oporów cała piątka rusza na przełęcz. Pomimo padającego śniegu chmury nie zasłaniają widoczności. Skoro z przełęczy widać drugą stronę laguny pod Lodowcem, to warunki nie są tak złe jak o nich mówią.
Docieramy do skuterów, silniki uruchamiamy bez żadnego trudu. Ulga. Odkopujemy je z zawianego śniegu i ruszamy w drogę powrotną. Pogoda się zmienia, na kopule Lodowca Ekologii świeci słońce i jedynie nieznacznie wieje wiatr. Półtorej godziny później jesteśmy już na stacji. Zadowoleni z wyjazdu, zadowoleni z zebranych danych, pewni, że to nie ostatni raz kiedy pokonujemy tą trasę. Zadanie zakończone sukcesem.



Komentarze