Cel podróży nigdy nie jest miejscem, ale nowym spojrzeniem na sprawy.
Henry Miller
Minęło kolejnych kilka dni na stacji.
Najwyższa pora spróbować ponownie zrobić liczenie ssaków
płetwonogich. Nie mieliśmy szczęścia podczas poprzednich liczeń,
a to ssaki nie dopisały, a znów pogoda się załamała. Tym razem
miało być inaczej, wszystko zostało skrupulatnie sprawdzone i
zaplanowane. Na tyle, na ile można coś w Antarktyce zaplanować,
ponieważ ona i tak rządzi się własnymi, jakże zmiennymi prawami.
Ładujemy potrzebny sprzęt do zodiaka,
następnie sami wsiadamy i ruszamy na wodę. Spokojne, lekkie
falowanie daje szanse na to, że dopłyniemy nawet i do Patelni. Ewę
wysadzamy przy Liano Point na Copie, stąd ruszy liczyć płetwy. Ja
natomiast płynę dalej. Pogoda i warunki na wodzie pozwalają na
dopłynięcie i wysadzenie mnie na Patelni. Jestem zadowolony z tego,
gdyż dzięki takiemu rozwiązaniu zaoszczędzam jakieś półtorej
do dwóch godzin marszu.
Śnieg delikatnie przyprószył szczyty,
jedynie w niektórych miejscach robiąc większe zaspy. Z wysoka
można spojrzeć zupełnie inaczej na całą okolicę. Płetwonogich
nie za wiele, choć momentami słonie w stadach skupione liczą po
kilkanaście osobników. Słonko ładnie świeci, ogrzewając całą
wyspę. Kolejne odcinki pokonuje się bardzo przyjemnie i sprawnie.
Po upływie kilku godzin jestem już na przełęczy między Demayem,
a Baranowskim. Słyszę na radiu wywoływanie:
-Damian, Damian, Ewa
- Ewa, Damian – odpowiadam. Okazuje
się, że Ewa jest z drugiej strony lodowca Baranowskiego.
Decydujemy, że poczeka na mnie i wspólnie pójdziemy na Copę.
Dotarcie do niej zajmuje mi jeszcze nieco ponad godzinę. Później
już na spokojnie wracamy pod Liano Point, skąd odbiera nas zodiak.
Wracamy na stację ze świadomością pełnego sukcesu dzisiejszego
monitoringu.
Komentarze
Prześlij komentarz