Carlini

Marzenia się nie starzeją.
Spełnienia tych wszystkich marzeń i siły, która lodowce pokonuje.


Początek lutego to zawsze ważne daty w mym życiu. Wszystko za sprawą licznych urodzin osób w jakiś sposób mi bliskich.
Pośród nich jest moja siostra. Pośród nich jest także przyjaciółka Asia. Jest i jeszcze kilka innych osób, trudno wymieniać tu wszystkich. Z resztą Ustawa o Ochronie danych osobowych mi zabrania tego czynić.
Nie mniej jednak to, co zrobiłem w tym roku początkiem lutego, w dniu urodzin wyżej wymienionych, dedykuję właśnie im :)


Wyruszyliśmy wcześnie rano, dzień wcześniej przygotowując cały potrzebny sprzęt. Pogoda dopisywała, więc była szansa, że o kilku godzinach dotrzemy do celu. A cel odległy i nie byle jaki. Argentyńska stacja Carlini, mieszcząca się z drugiej strony wyspy. Aby tam dotrzeć, do pokonania mieliśmy Warsaw Icefield. Docieramy pod lodowiec po około 1,5 godzinie marszu od stacji. Szykujemy się do przyodziania rakiet śnieżnych, na których łatwiej będzie się poruszać. W tym momencie okazuje się, że jednak z moich rakiet nie jest kompletna. Przypominają mi się wczorajsze słowa Gosi w magazynku sportowym:
- Nie ma co sprawdzać, wszystko przeglądaliśmy i jest ok. - uwierzyłem to teraz mam. Ale przecież nie może się to tak skończyć, tuż przed wejściem na lodowiec, zanim właściwie się zaczęło. Szybka decyzja. Mam jeszcze raki, będzie nieco wolniej, ale równie bezpiecznie. Idziemy.
Przygotowujemy linę, zakładamy uprzęże, czekany w dłoń i powoli ruszamy w drogę przez białe pustkowie. Widoki niezwykłe, zapierające dech w piersiach. A może dech zapiera zimne powietrze i zmęczenie? Nie wiem, ale i tak jest pięknie. Na lodowcu nagrywam życzenia dla dziewczyn, będę je próbował wysłać po powrocie. Po kilku godzinach wędrówki docieramy do stacji Carlinii. Bardzo miłe i przyjemne przyjęcie przez znajomych, wszak ludzie od nas już tu bywali, tylko ja pierwszy raz. Wieczór spokojnie spędzamy na odpoczynku.




Kolejny dzień to zwiedzanie stacji i jej okolicy. Jest to także dobra okazja na wyjście wraz z glacjologami na lodowiec. Nowe doświadczenia, udział w pomiarach topniejących lodów, a także podziwianie tego pięknego miejsca. Świetna okazja do złapania dystansu, oddechu i chwilowej zmiany. Kilka godzin włóczenia się po lodach z tej strony wyspy, a następnie wspólny powrót do bazy. Obecnie na Carlinim przebywa ponad 100 osób. Małe miasteczko jak na te warunki, a i tak trudno o znalezienie kogoś pośród licznych budynków. Ogrom ludzi widzi się dopiero na posiłkach, kiedy w niewielkiej mesie trudno o znalezienie wolnego miejsca przy stole. Wieczorem wraz ze znajomymi spędzamy czas na rozmowach i wymianie doświadczeń. Kolejnego poranka wracamy na nasza część wyspy. Jednak tym razem już nie piechotą, a zostajemy podwiezieni skuterami przez ekipę glacjologów. Schodzimy zadowoleni z lodowca, po drodze zabieram zostawione pod kamieniem rakiety śnieżne. Wracamy na stację w pełnym zadowoleniu mile spędzonych minionych dni.



Komentarze