Trzeba wchodzić w uliczki, na których dla innych nie ma nic ciekawego, przystawać tam, gdzie wycieczki się nie zatrzymują. Główne atrakcje są pełne turystów, a podróżników na ogół tam nie spotkasz. Bądź życiowym podróżnikiem: wyjeżdżasz i nie wiesz, kiedy wrócisz i z którego kierunku.
J. Walkiewicz
Mar del Plata. Miasto na
zachodnim wybrzeżu Argentyny, położone ok 400 km od Buenos Aires.
Latem podobno kurort wypoczynkowy, jeden z ważniejszych w kraju.
Jesteśmy tu jednak wiosną. Nie ma mowy o turystach, słońcu,
zabawie. Jest chłodno i wietrznie, czasem deszczowo.
Dotarcie tu nie obyło się
bez kolejnych niespodzianek. Kiedy już udało nam się wydostać z
lotniska czekał na nas bus, a wraz z nim ekipa naukowa, która
przybyła do Argentyny innym lotem. Ruszyliśmy ochoczo w kierunku
docelowego miasta. Po kilku godzinach jazdy pierwszy postój w
przydrożnym barze. Kilka osób zamówiło jedzenia, reszta kręciła
się bez większego celu. Ja skupiłem się na tym co wokół baru.
Nie był bym sobą, gdybym nie rozglądał się za tym, co
najbardziej mnie pasjonuje... za ptakami. Jadąc wzdłuż
niekończących się pastwisk ptaków widzieliśmy mnóstwo, setki
jeśli nie tysiące. Wśród nich czajki miedziane, które
szczególnie mnie cieszą. Jednak to dopiero początek mam nadzieję
i jeszcze wiele obserwacji przed nami, zanim wsiądziemy na statek.
Stojąc na parkingu z lornetką i aparatem obserwuję kosmopolityczne
wróble. Niczym się nie różnią od tych przydomowych, zostawionych
w Polsce. Na rozlewiskach po drugiej stronie autostrady co jakiś
czas do lotu poderwie się kolejne stado ptaków. Próbuję rozpoznać
co to, jednak odległość nie ułatwia zadania.
Ruszamy dalej po to, by 20
km przed Mar del Pata zepsuł się bus. Oczekiwanie na coś
zastępczego. Dobrze, że to już tylko 20 km, a nie 200. W końcu
zmęczeni całą podróżą docieramy do celu. Mały motel w pobliżu
portu, dość urokliwy. Idziemy do najbliższej pizzerii, nie
wybrzydzamy, byle coś zjeść. Mimo słabej znajomości
hiszpańskiego udaje się porozumieć z obsługą. Zamawiamy kilka
niewielkich pizz i piwo. Wieczór upływa już leniwie.
Kolejne dni i oczekiwanie na
statek to głównie zwiedzanie. Rano wychodzę na ptaki. Nie mam
daleko, już na przeciw motelu po drugiej stronie ulicy jest zbiornik
wodny wokół którego można spędzić godziny na obserwacjach. Dwa
kilometry dalej znajduje się rezerwat przyrody, a za nim plaża.
Więc jest gdzie obserwować fruwające stwory. Popołudniami
jeździmy do miasta. Chodzimy, zwiedzamy i szukamy różnych wersji
tradycyjnej Argentyńskiej wołowiny – LOMO! Do tego czasem wino,
czasem piwo zgodnie z tutejszą tradycją. Życie na ulicach zaczyna
się dopiero wieczorem. Lokale nawet w centrum miasta otwierają po
18, więc wcześniej trudno coś na mieście zamówić. Jedyna czynna
knajpa to portowy bar w którym spożywaliśmy obiad drugiego dnia
pobytu w mieście. Zaskakuje mnie otwartość ludzi, na każdym kroku
słychać "hola" czyli nasze "cześć". Wystarczy
na moment przystanąć przy sklepowej witrynie i już ktoś próbuje
zagaić. Jakaś pani prosi o popilnowanie psa. To nic że nie mówimy
po hiszpańsku, a Ona po polsku. Po angielsku też tu mało kto
rozmawia. Ale żaden robiłem kiedy człowiek chce się porozumieć.
Pani po chwili wychodzi, zabiera jamnika, uśmiechając się dziękuję
i idzie w swoją stronę.
Jeszcze większym
zaskoczeniem są tutejsze bary. Po co przyjmować zamówienie
zapisując je na kartce? Przecież zapamiętam! A rozliczenie? Nie
ważne, że chcesz podzielić na kilka osób, zawsze dostaniesz
jeden, wspólny rachunek! Efektem tego dostajemy więcej jedzenie niż
zamawialiśmy, a płacimy za zamówioną ilość. Może promocja
jakaś? Ale w różnych lokalach wszędzie to samo?! Południowe,
gorące podejście do życia.
Szkoda, że kilka dni mija
tak szybko i lada moment trzeba będzie wejść na statek. A nim już
prosto do celu, na stację im. Arctowskiego.
Komentarze
Prześlij komentarz